Bez pośpiechu młody chłopak powiódł oczami dokoła pokoju. Musiał widocznie spodziewać się zastać tu większy dostatek, bo zlekka wydął wargi. Następnie wzrok jego zatrzymał się na dziecku, które zabawiając się czytaniem, jako grzeczny chłopiec, podniosło było głowę, przypatrując się nowoprzybyłemu. I zakończył wreszcie swój egzamin szybkiem spojrzeniem na drugą z obecnych tu kobiet, tak szczupłą, cienką i wątłą, z wyrazem zaniepokojenia na twarzy, wobec tych odwiedzin nieznanego jakiegoś człowieka.
— Powiedziano mi, że na czwartem piętrze, drzwi na prawo — podjął znów przybyły. — Ale bałem się czym się nie pomylił, bo to co mam do powiedzenia, nie mogę powiedzieć każdemu... To rzecz niełatwa do powiedzenia i z pewnością zanim tu przyszedłem zastanowiłem się dobrze.
Przeciągał zwolna wyrazy, nie spuszczał już z oka Noryny, wpatrując się w nią blademi swemi oczyma, upewniwszy się poprzednio jeszcze, że owa druga kobieta zbyt była młodą na tę, której poszukiwał. Drżenie jej, trwoga, widoczną praca pamięci, żeby sobie twarz jego przypomnieć, wszystko to wskazywało mu, do kogo ma się zwrócić. Milczał przez chwilę. Nakoniec zdecydował się.
— Jestem owem dzieckiem, które oddanem zostało w mamki do Rougemont, na imię mi Aleksander Honoryusz.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/955
Ta strona została skorygowana.