chociaż były ściąglejsze. Delikatne, wątłe ich postacie i buzie robiły wrażenie bladych róż kwitnących w cieniu. Dzieci były wyfryzowane, ubrane biało, z wielką starannością i zbytkiem, podobne do żywych lalek, z któremi trzeba się obchodzić bardzo ostrożnie. Takiemi jak były pochlebiały światowej próżności rodziców, więc kazali im teraz odegrać właściwe role.
— Cóż to, nie witacie się z nikim?...
Dzieci były przyzwyczajone do pokazywania się gościom, zatem bez onieśmielenia patrzały prosto w oczy i z wolna, ociągając się przez wrodzone lenistwo, zbliżyły się, by je pocałowano.
— Dobry wieczór panie Santezze...
Zawahały się, patrząc na Mateuusza, lecz ojciec przypomniał im nazwisko tego pana, którego już parę razy widziały.
— Dobry wieczór panie Froment...
Walentyna podniosła w górę każde; po kolei i namiętnie je całując, utrzymywała, że je ubóstwia. Ale raz spuściwszy je z kolan, najzupełniej zapominała o ich istnieniu.
— Mamo, więc znów dziś wychodzisz na cały wieczór? — zapytał chłopczyk.
— Tak mój skarbie... Przecież wiesz, że mama i papo mają mnóstwo zajęć po za domem...
— Mamo, więc obiad będziemy jedli bez ciebie?...
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/96
Ta strona została skorygowana.