ne, zniedołężniałe, które choć nie miało jeszcze lat pięćdziesięciu, wyglądało na osiemdziesięcioletniego starca, marzącego o słońcu podczas długich godzin wieczystej nocy, które spędzał sam bez niej.
I zazdrościła nietylko owego małego chłopczyny tej biednej wyrobnicy, zazdrościła jej także tego starca palącego fajkę, tego inwalidy pracy, który przynajmniej widział wszystko dokoła, żył jeszcze.
— Nie męcz panią — powiedziała do syna swego Noryna, zaniepokojona na widok jej pomieszania. — Idź, pobaw się dziecino.
Znane jej były przez Mateusza cokolwiek dzieje tej kobiety. Miała dla swej dobrodziejki wielką wdzięczność, rodzaj namiętnej czci, która ją onieśmielała, czyniła dziwnie względną ilekroć zachodziła tu do nich wysoka, pełna dystynkcyi, zawsze ubrana czarno, z resztkami piękności zburzonej przez łzy już w czterdziestu sześciu latach. Dla niej była to jakby zdetronizowana jakaś królowa, na którą, spadły okropne a niezasłużone nieszczęścia.
— Idź, idź pobawić się, kochanku. Męczysz panią.
— Męczy mnie, o! nie — wołała pani Angein — przezwyciężając wzruszenie. — Przeciwnie, sprawia mi przyjemność... Pocałuj mnie, pocałuj jeszcze, moja śliczna dziecino.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/981
Ta strona została skorygowana.