kątku ulicy de la Fédération był plac pusty, plac przeznaczony na budowę, który od lat wielu ogrodzony był parkanem, nadgniłym już w części od wilgoci. Tu i owdzie brak było desek, w jednym z jego rogów utworzył się spory wyłom. Przez całe popołudnie tego dnia chuda dziewczynina stała tam mimo ciągłej ulewy, owinięta w kawałek starego szala, który ją osłaniał aż po oczy, zapewne by ją uchronić od zimna...
Niewątpliwie czekała tu na jaki szczęśliwy przypadek, może jałmużnę jakiego litościwego przechodnia lub rozpustę niezbyt wybrednego jakiego włóczęgi, w niepokoju widocznym, bo odbiegała co chwila od desek parkanu, do których się przytuliła tak jak zwierzę na czatach, wysuwając tylko wązką swą głowę kuny, wciąż wpatrzona w stronę Pól Marsowych.
Godziny przechodziły, wybiła trzecia a chmury tak ciemne poczęły się toczyć po szarem niebie, że dziewczyna zdała się sama zatopiona niby łupina wyrzucona w ciemności. Czasami podnosiła głowę, patrzała błyszczącemi oczyma w czerniejące niebo, jakby dziękowała mu, że rzuca tyle cieniu w ten opustoszały kąt, gdzie ona stała na czatach. Wtedy to, w chwili właśnie kiedy rozpoczął się nowy potop ulewy, nadeszła ulicą pani jakaś, ubrana całkiem czarno, pod otwartym parasolem. Szła szybko, unikając kałuż, jak osoba, której śpieszno gdzieś i która
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/984
Ta strona została skorygowana.