go z roznamiętnionym tłumem zebranym w tej sali.
— Niechaj się pan zdobędzie na trochę cierpliwości — rzekł uprzejmie, z miną człowieka kpiącego z każdej rzeczy. Mój szef zaraz się zjawi. Domyśla się on, że będzie dziś łaźnia. A może pan przybywa z prowincyi?... I jest pan jednym z wpływowych wyborców mojego szefa?...
— Nie, nie, mieszkam w Paryżu i pragnę pomówić z panem Fonsègne, by go uprosić o natychmiastowe przyjęcie chorego starca do Przytułku dla inwalidów pracy.
— Ach tak, rozumiem! Lecz miło mi powiedzieć, że i ja jestem paryżaninem. Tak, tak, jestem dzieckiem Paryża!
To mówiąc, głośno się roześmiał. Był on rzeczywiście dzieckiem paryzkiego bruku. Ojciec jego posiadał aptekę w dzielnicy Saint-Denis, on zaś był niegdyś uczniem w liceum Charlemagne, lecz szkół nie ukończywszy, zaczął pracować na własny kawałek chleba a gdy różne próby się nie udały, rzucił się na dziennikarstwo, zaledwie że znając ortografię. Miał obecnie lat trzydzieści a już od lat dwunastu żył zaczepiony przy tym lub innym dzienniku, wszędzie bywając i spowiadając tych a odgadując tamtych. Wiele widział i do wszystkiego nabrał odrazy, nie wierzył w wielkich ludzi, utrzymując, że prawda nie istnieje, ale z obojętnością godził się na złość
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.