Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

pełnionemi bladym oparem, po nad którym majaczyły szczyty gmachów i wyżej położone ulice, występując miejscami wyraziście, smugami o czarności sadzy. Paryż przedstawiał się tajemniczo, przysłonięty oparami, jakby zagrzebany w popiołach, w połowie już zanikły w znojach, cierpieniach i wstydzie, wszystkiego co ukrywał w olbrzymiem swem wnętrzu.
Piotr, chudy, ponury, w lekkiej sutanie pomimo chłodu, stał i patrzał. Wtem ksiądz Rose, który jakby wyczekiwał na jego przyjście, ukryty po za pilastrem głównego kościelnego wejścia, nadszedł się z nim przywitać.
— Wreszcie doczekałem się ciebie, moje drogie dziecko. Mam do ciebie prośbę, zaraz ci to powiem...
Mówił zakłopotany i zaniepokojony. Spojrzał dokoła, lękając się, by go kto nie zobaczył a chociaż nie dostrzegł nikogo, dla pewności odprowadził Piotra od murów bazyliki i stanąwszy na pustym placyku, nie zważając na przejmująco zimne podmuchy wiatru, rzekł:
— Blizko ztąd, na ulicy des Saules, znajduje się w najstraszniejszej nędzy, stary, zniedołężniały robotnik. Kiedyś był malarzem pokojowym, lecz obecnie ma lat siedemdziesiąt, więc nie może już pracować. Mówiono mi, że umiera z głodu, na zgniłym barłogu... Więc pomyślałem o tobie... Przypuszczam, że zechcesz mu zanieść trzy franki odemnie. Niewiele one pomogą, lecz