Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

ciszonemi głosami, dopytywali się, komunikując sobie najnieprawdopodobniejsze wersye. Obok tej grupy skazanych na zatracenie, rosła nowo tworząca się grupa, wpatrzona w Vignona, który spokojnie, z uśmiechem, przyjmował dyskretne hołdy swej klienteli, z niecierpliwością czekającej chwili jego zwycięztwa, zapewniającego pożądane wpływy i zyskowne posady. Oczy tych ludzi połyskiwały rozbudzoną chciwością, chociaż radość ich była dopiero w fazie nadziei, lecz zaskoczyło to ich niespodziewanie, okazya nastręczała się prędzej, aniżeli mogli przewidywać. Bliżsi znajomi zasypywali Vignona pytaniami, lecz ten starał się dawać wymijające odpowiedzi, zapewniając, że dziś nie zajmie trybuny. Rzeczywiście, było to jego planem, postanowił czekać na interpelacyę Mège’a, którego się nie lękał jako współzawodnika, a sądził, iż po zwaleniu ministeryum, teki z łatwością same wpadną mu w ręce.
— Ach, ten Monferrand — mówił dalej Massot — to mi człowiek umiejący korzystać z każdego powiewu wiatru! Znałem go niegdyś pod inną postacią... Był wówczas zagorzałym antiklerykałem... Niechcę panu ubliżać... lecz byłby żywcem pożerał księży. Otóż obecnie poglądy swoje zmienił i sądzę, że będzie panu przyjemnie dowiedzieć się, że najzupełniej pogodził się z Panem Bogiem. Mówiono mi, że monsignor Mar-