Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

Uścisnąwszy dłoń kolegi, Massot poszedł, chociaż posiedzenie Izby trwało dalej, rozpatrując nową sprawę wielkiej, ogólnej doniosłości. Dyskutowano ją przed pustemi ławkami.
Chaigneux, przygnębiony, złamany myślą coraz to gorszego losu, zatrzymał się przy posągu Minerwy i wsparty o cokół, patrzał nieśmiało załzawionemi oczyma. Duthil przeciwnie; już się opanował i udawał zupełną swobodę umysłu, rozprawiając wśród kółka osób z ożywioną wesołością, lecz nerwowe drganie wykrzywiało mu ładne rysy, które kurczyły się pod wrażeniem wewnętrznego strachu. Massot miał słuszność, twierdząc, że jeden tylko Fonsègne w zupełności panował nad sobą. Żwawy jak zwykle, przesuwał się pomiędzy grupami w sali, a w sprytnych, połyskujących jego oczach, ledwie że zaległ cień niezadowolenia.
Ujrzawszy go, Piotr powstał, by ponowić prośbę, lecz Fonsègne, uprzedzając go, wołał jeszcze zdaleka:
— Nie mogę, nie mogę!... Wybacz, szanowny księże, lecz odmawiam ci stanowczo, bo nie chcę się narazić na tak wyraźne rozminięcie się z naszym statutem. Mieliśmy o tym człowieku raport; sprawa jego była dyskutowana i odrzucona. Jakżeżbym zatem mógł o tem wszystkiem zapomnieć i postąpić wbrew wyrokowi wydanemu przez panie opiekunki Przytułku!...