Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

posiedzenie Izby oddziałało na tych ludzi, jak kamień rzucony na dno zabagnionej sadzawki i wypychający na wierzch gnijące w ukryciu nieczystości. Z trudem, prawie przemocą, Piotr przeciskał się wśród wzburzonej ciżby, ocierając się o drżących ze strachu tchórzów, o wyzywająco bezczelnych śmiałków, o zbrukanych i zarażonych panującą tu zgnilizną. Lecz serce Piotra rozjaśniała nadzieja. Zdawało mu się, że jeżeli dziś jeszcze zdoła uratować życie biednego, starego nędzarza, jeżeli zapewni mu spokój na resztę dni pozostałych, będzie to zapowiedzią lepszej przyszłości, początkiem przebaczenia za krzywdy i głupotę tych karłów, mieniących się mężami stanu a uprawiających politykę dla zadośćuczynienia egoistycznej chciwości.
Już był w sieni, gdy drobna okoliczność przykuła go chwilowo na miejscu. Obstąpiono i przysłuchiwano się sprzeczce jednego z woźnych, z człowiekiem w ubraniu robotnika, który chciał dostać się wewnątrz pałacu Izby, pokazując przestarzały bilet wejścia z zatartą datą. Posiadacz biletu był zrazu natarczywy, brutalny, lecz nagle przestał nalegać, jakby opanowany niespodziewaną nieśmiałością. Piotr niezmiernie się zadziwił, poznawszy Salvata. Tak, tym razem się nie mylił, ten człowiek w obdartem odzieniu był dziś rano widzianym mechanikiem, który wyszedł z domu z zamiarem szukania roboty w mieście. Piotr poznał odrazu jego wysoką, chudą postać,