Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

nym uśmiechem. I znów zapadło głębokie milczenie. Nawet szmer uliczny nie dobiegał do cichego mieszkania, które od lat dawnych hrabina de Quinsac zajmowała na parterze, w głębi podwórza staroświeckiego pałacu przy ulicy Saint-Dominique, prawie na rogu ulicy de Bourgogne.
Markiz de Morigny miał lat siedemdziesiąt pięć i był o dziewięć lat starszy od hrabiny. Pomimo że był nizki i szczupły odznaczał się pańską postawą, nawet głębokie bruzdy na wygolonej twarzy, układały się szlachetnie. Pochodził z jednego z najstarożytniejszych rodów francuzkich i z niezmienną wiernością pozostał legitymistą i jakkolwiek uznawał całą beznadziejność swych opinij politycznych — o możności zmienienia ich nawet nie pomyślał. Dumnie, z wysoka, z całą czystością wiary w zamarłą monarchię, żył, patrząc na walące się w gruzy wszystko, co było i co wyłącznie ukochał. Milionowy majątek markiza przynosił mu minimalne dochody, bo niechciał wkładać kapitałów w nowe przedsiębiorstwa, nieistniejące w czasach ubiegłych. Ogólnie wiedziano, że był dyskretnym wielbicielem hrabiny. Kochał ją jeszcze za życia pana de Quinsac, a gdy ten umarł, pozostawiając ją prawie bez majątku, markiz zaproponował wdowie małżeństwo. Pani de Quinsac miała podówczas zaledwie lat czterdzieści, lecz wyrzekła się osobistego szczęścia przez miłość dla dziesięcioletniego syna, który, będąc niezmiernie delikatnego zdrowia, potrzebo-