wał ciągłej i czujnej opieki matki. Zdawało się jej, że ponownem wyjściem zamąż przyniosłaby krzywdę jedynakowi, a przytem z zabobonnym strachem drżała, że Gerard mógłby umrzeć, gdyby przyjęła na siebie nowe obowiązki. Markiz poddał się surowemu wyrokowi, lecz nie przestał ubóstwiać hrabinę i od ćwierć wieku stanowiła ona jedyne jego przywiązanie. Stosunek tych dwojga ludzi był niezrównanej czystości uczuć. Nawet pocałunku nigdy z sobą nie wymienili, chociaż od czasu jak hrabina, owdowiawszy, osiadła w mieszkaniu przy ulicy Saint-Dominique, markiz był nieledwie codziennym jej gościem.
Widząc smutek na jej twarzy, rzekł:
— Wybacz, co powiedziałem... Lecz tak gorąco zawsze pragnąłem widzieć cię szczęśliwą... ale wszystko skończyło się tylko na pragnieniach... widocznie moja w tem wina... A może twój smutek pochodzi z powodu Gerarda; czy masz jakie obawy?...
Zaprzeczyła ruchem głowy, że nie, a potem rzekła:
— Nie narzekajmy na to co jest... zgodziliśmy się dobrowolnie, by tak było a nie inaczej: Lękam się tylko jakiej odmiany niezależnej od naszej woli...
Mówiła to z aluzyą do stosunku Gerarda z baronową Duvillard. Wyrzucała sobie słabość, z jaką ulegała synowi, lecz czyż mogła czynić inaczej, wiedząc o delikatności jego zdrowia, o bez-
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.