Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

wiła ze wzrastającem oburzeniem a patrząc na piękną jej sylwetkę, Gerard zaczynał być z pobłażliwością jednego z nią zdania, porównywał ją przytem z tamtą i czuł się naprzód zmęczony, oczekującą go schadzką. Ogarniało go coraz większe znużenie; moralnie i fizycznie wyczerpany, byłby się najchętniej wyrzekł spotkania się z Ewą, by pozostać bezwładnie w wygodnym fotelu, w którym spoczywał.
Zapominając się w gniewie, Sylwia mówiła mu wprost „ty“, czego unikała w zwykłych okolicznościach.
— Gerardzie, czy słyszysz, nawet ot tego — słowem nic, nic, nie wskóra odemnie, dopóki mi nie przyniesie mojej nominacyi!
Nadszed baron Duvillard. Sylwia natychmiast przybrała minę lodowatą, przyjmując go jak obrażona królowa, oczekująca, by się przed nią wytłomaczono. Winowajca wiedział, iż spotka się tu z burzą, więc chociaż przynosił złe nowiny, silił się to ukryć, uśmiechał się, lecz czuł się zakłopotany. Stosunek z nią był słabą stroną tego człowieka, tak jeszcze silnego i potężnego, pomimo iż był już tylko ostatnim zdrowym potomkiem gasnącego swego rodu. Ta kobieta była dla niego początkiem zasłużonej kary, była wymiarem sprawiedliwości a marnotrawiąc zebrane przez niego skarby i upokarzając go swem okrucieństwem, mściła się bezwiednie za głód i zimno nędzarzy. Wszakże litość brała, patrząc