Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

czenie zabawnym. Wybuchła więc przeciągłym, zjadliwym śmiechem:
— Wątpię, by pan mógł jeszcze zastać tam moją matkę... Wiem, że śpieszyła się w inne miejsce... i zapewne już nie jest u Salmona...
— Zatem pozostanę tutaj... Zapewne pani baronowa przyjedzie po panią i razem powrócicie do domu?...
— Najzupełniej się pan myli... mama tu nie przyjedzie... bo dziś zajmuje się osobistemi sprawami, które jej zabiorą czas aż do obiadu... Wrócę do domu z moim bratem... wszak z nim tylko przyjechałam.
Rozgoryczenie Kamili wzrastało. Czyż ten ksiądz nie rozumiał, że swojemi naiwnemi pytaniami, obraca nóż w jej sercu?... Przecież musi o wszystkiem dobrze wiedzieć, bo wszyscy o tem wiedzą!
— Ach, jakże mi przykro — mówił znów Piotr z przygnębieniem i prawie ze łzami w oczach. — Chciałem raz jeszcze prosić panią baronowę w sprawie owego biednego starca, o którym mówiłem będąc dziś rano u państwa. Ojciec pani tak był dobry, iż mi dał słówko polecające do pani baronowej, a pan Gerard powiedział mi...
Wtem nagle Piotr jasno zrozumiał jak niewłaściwe rzeczy mówi tej dziewczynie. Żył on zwykle w takiem oderwaniu od spraw wielkoświatowych, iż zapominał się, uwłaszcza zaś teraz, mając tak upragniony cel do zdobycia. Chwilowo się zaciąwszy, rzekł, oprzytomniawszy: