Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, pani nie może o tem wiedzieć... lecz spotkałem dziś pana barona w towarzystwie pana de Quinsac...
— Domyślam się... tak domyślam się gdzie — przerwała Kamila z bolesnym a zarazem szyderczym uśmiechem dziecka, znającego całą ukrytą stronę życia najbliższych sobie istot. Więc pan tam był?... I spotkawszy mego ojca, otrzymał od niego parę słów do mamy?... Lecz pomimo to wszystko, trzeba się uzbroić w cierpliwość... dopóki mama nie ukończy sprawy, którą jest obecnie zajęta... A czasami długo się na nią czeka w podobnej okoliczności... Niechaj pan sprobuje przyjść do nas o godzinie szóstej, lecz bardzo bardzo wątpię, by mama już była z powrotem...
Kamila mówiła powoli, kładąc nacisk na każde słowo, pragnąc zamienić je w ostrze sztyletu, którymby z rozkoszą kłuła pierś matki, tę pierś tak piękną i ponętną. Nigdy jeszcze nie zawrzała równie głęboką nienawiścią, zazdroszcząc matce piękności a zwłaszcza szczęścia płynącego z miłosnej pieszczoty. Uczuła pewną ulgę, gdy wypowiedziała tyle bólu w swej ironii przed tym naiwnym księdzem. Kryła to zwykle jak odrażającą ranę a dziś szarpiąc ją z okrucieństwem, chwilowo zapomniała o całej tego szpetocie.
Rozmowę przerwała Rozamunda, nadbiegając rozgorączkowana. Uprowadziła Kamilę, mówiąc:
— Chodź, moja droga!... Chcę koniecznie, abyś