żej wytrzymać, poszedłem po południu na ulicę des Saules...
Ksiądz Rose mówił szeptem przez uszanowanie dla miejsca. Byłoby mu się zdawało rzeczą karygodną mówić głośno w kościele i przerywać w ten sposób głęboką, grobową ciszę świętego przybytku. Teraz zaś jeszcze głos zniżył, wstydząc się, że na nowo popadł w grzech tajemnego udzielania pomocy ludziom nieznanym, chociaż mu to było surowo wybronione przez zwierzchników w arcybiskupstwie. Nieledwie więc drżąc i zacinając się ze strachu, kończył:
— Wyobraź sobie, moje dziecko, jak się zmartwiłem... Niosłem dla Laveuve’a pięć franków... ale przyszedłem za późno... zastałem już tylko nieboszczyka...
Piotr drgnął i, szeroko roztworzywszy oczy, wpatrzył się w twarz starego księdza. Wprost nie chciał rozumieć, by mogło się zdarzyć coś podobnego.
— Jakto?... Co?... Więc ten starzec umarł?... Laveuve umarł?...
— Tak. Zastałem go już zmarłego... ach, w jakiej nędzy był ten człowiek! Zwierzęby nie chciało leżeć w takim barłogu i w takiej norze, jak ten biedak żył przez całe miesiące! Nikogo z sąsiadów nie było przy jego zgonie... Odwrócił się do ściany i skonał w samotności. Ach, jaka tam pustka na jego poddaszu... a jak zimno... wilgotno... jak jemu okropnie musiało być konać
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.