w takiem opuszczeniu, bez słowa pociechy... bez niczyjego współczucia... Ach, wiesz, serce krajało mi się z bólu, gdym stanął przy jego zwłokach... i tak mi jest okropnie przykro, gdy o tem wszystkiem pomyślę... Czyż się godzi, by ludzka istota popadała w tak okrutną niedolę...
Serce Piotra zawrzało buntem przeciwko niedorzecznemu okrucieństwu społecznemu. Uspokoiwszy się nieco, zaczął robić przypuszczenia, że może zgłodniały Laveuve zbyt łapczywie rzucił się na chleb przy nim pozostawiony i umarł z przejedzenia... A może zgasł wyczerpany ostatecznie, zużyty nadmiarem pracy i niedostatku... Lecz pocóż szukać przyczyny?... Śmierć przyszła i wybawiła starca od ciężkich katuszy.
— Nie jego żałuję — szepnął Piotr — lecz nas wszystkich... bo czyjaż wina, jeżeli nie nasza, że dzieją się na świecie takie okropności...
Lecz dobry ksiądz Rose nie miał energii do buntu, z poddaniem znosił złe istniejące, wszystko przebaczał, a całem jego pocieszeniem była nadzieja lepszej przyszłości.
— Moje dziecko... nie trzeba szemrać. Jeżeli nasza w tem wina, to módlmy się do Boga, by w miłosierdziu swojem ulitował się nad nami i odpuścił nam grzechy, w jakie popadamy... Prosiłem cię, byś tu przyszedł, myśląc, że mi przyniesiesz jakie dobre wieści... tymczasem ja ci przyniosłem tę smutną wiadomość... Lecz w Bogu
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.