Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

Monsignor Martha znów mnie zgromił... ach, gdyby nie boże miłosierdzie, w które wiesz, jak ufam, to drżałbym o zbawienie mojej duszy!
Przez chwilę Piotr zatrzymał się pod wysokim portykiem kościoła św. Magdaleny i spojrzał w szeroką przestrzeń, biegnącą po za kratą otaczającą w dole wspaniały peron gmachu. Wprost przed sobą widział ulicę Royale, gubiącą się w olbrzymim placu de la Concorde, w pośrodku którego wznosił się obelisk i dwa puszczone wodotryski, a dalej jeszcze, w samej głębi majaczyła kolumna pałacu Izby deputowanych, zamykając horyzont. Była to perspektywa zdumiewającej piękności. Jasne niebo, oświetlone ostatniemi blaskami zachodniego słońca, zdawało się rozszerzać ulice, oddalać gmachy, rysujące się niepewno w półcieniu, jak senne widziadła. Żadne miasto na świecie nie posiadało tak chimerycznie wspaniałej dekoracyi, olśniewającej swym ogromem i pięknem, zwłaszcza o tej pierwszej godzinie zbliżającego się wieczoru, gdy miasta zdają się pogrążać w zadumie i potęgują wrażenie nieskończoności swego obszaru.
Nieruchomie zapatrzony, Piotr zapytywał sam siebie, gdzie mu teraz iść należało, teraz, kiedy wszystko, czego tak gorąco pragnął od rana, rozbiło się i pierzchło bezpowrotnie. Czy ma się stawić na godzinę oznaczoną w pałacu Duvillard przy ulicy Godot-de Mauroy?... Nie wiedział.