Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

Myśli, boleśnie kołując, przypominały mu bezustannie okrutną ironię dnia dzisiejszego. Po cóż tam pójdzie, kiedy Laveuve już nie żyje! Po cóż ma się słaniać po ulicach, wyczekując godziny szóstej?... O tem, że ma własny swój dom, gdzie mógłby odpocząć, nawet nie pomyślał. Zdawało mu się, że ma coś niezmiernie ważnego do spełnienia, lecz nie wiedział co właściwie. Przebyte dziś chwile chaotyczne wywoływały w nim wspomnienia, wszystko zdawało się być dalekie i blizkie, a tak zmącone i pełne bólu, iż czuł się niezdolnym do znalezienia wyraźnego celu. Ociężałym krokiem zszedł ze stopni peronu i bezmyślnie zaczął się przechadzać wśród kwiatowego targu. Zwiezione na targ kwiaty więcej świadczyły o zimie, aniżeli o nadchodzącej wiośnie. Rozkwitłe w cieplarni azalie chorobliwie bladły od chłodu. Mnóstwo strojnych kobiet kupowało fiołki i róże z Nicei. Piotr patrzał czas jakiś na bogactwo pachnących bukietów, lecz nagle odwrócił się ze wstrętem od tego przepychu i skierował się ku Wielkim bulwarom.
Szedł prosto przed siebie, nie wiedząc gdzie i po co idzie. Ciemniejące, wieczorne powietrze zadziwiło go, jak niespodziewane zjawisko. Podniósł oczy w górę i z zadziwieniem patrzył na gasnące niebo i na łagodnem tem tle rysujące się mnóstwo czarnych, cienkich kominów. Dziwacznem mu się również wydało, że nieledwie na wszystkich balkonach widział napisy z wielkich