Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

złoconych liter, w których odbijały się ostatnie blaski dziennego światła. Zdawało mu się, że po raz pierwszy zauważył teraz te szyldy i jaskrawe handlowe reklamy, zwierciadlane szyby, story, trofea, rzucające się w oczy afisze, bogate magazyny wykwintne jak salony, powabne jak buduary i jarzące się światłem lamp już pozapalanych wewnątrz domów. A po za chodnikami, wzdłuż których występowały kulumny i kioski wszelkich kolorów, w pośrodku ulicy, jakiż ścisk! Jakie nadzwyczajne zbiegowisko nieustającego ruchu! Turkot powozów huczał, jak pędzące fale wezbranej rzeki. Wśród żwawego rozmijania się mnóstwa dorożek, poważnie manewrowały ciężkie, wysokie omnibusy, a pomimo ruchu tylu powozów, przechodnie uwijali się pomiędzy kołami i końmi, śpiesząc by przejść ulicę, ewolując i biegnąc, byle prędzej stanąć u celu. Zkąd tu zbiegli się ci ludzie?... Gdzie dążyły te wszystkie powozy?... Roiło się jak w mrowisku. Lecz po co... w jakim celu?...
Piotr szedł ciągle naprzód, szedł machinalnie, porwany bólem własnych myśli. Zapadła już noc i zapalono gazowe latarnie na ulicach. Naraz zajaśniały banie lamp elektrycznych, mieszając swój blask z resztkami światła dziennego. Ze wszystkich stron ukazywały się nowo zapalone gazowe gwiazdki migocące w oddali, a magazyny płonęły coraz sutszą jasnością szyb wystawo-