Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz widząc gwałtowne wzburzenie Kamilli, spytał:
— Więc ty go jeszcze kochasz?... Chciałabyś go wziąść dla siebie?...
— Tak, chcę go mieć i będę go miała!
Słowa te zasyczały w ustach Kamilli całą wściekłością zazdrości brzydkiej, upośledzonej kobiety, nienawiścią córki względem rodzonej matki, która pięknością swą zabrała jej upragnionego kochanka.
Hyacynt, uszczęśliwiony ze zdarzającej się okazji dręczenia siostry, której się lękał, rzekł, drwiąco:
— Będziesz go miała... będziesz go miała... ale pod warunkiem, że on się na to zgodzi... Bo on ciebie nie kocha...
— Mylisz się! — krzyknęła ze złością — On mnie kocha! Sam chyba widzisz, jaki jest zawsze dla mnie uprzejmy! To mi wystarcza!
Wylękły złością pałającą w oczach siostry, jej kurczowo zaciśniętemi rękoma, podobnemi do szponów, przestał ją drażnić i dopiero po dłuższem milczeniu spytał:
— Cóż papa na to wszystko?...
— Papa?... Jemu wszystko jest jedno... byle od czwartej do szóstej godziny mógł być u tamtej, reszta go nie obchodzi...
Hyacynt się roześmiał. Oddawna przywykli nazywać te wycieczki ojca „chodzeniem na podwieczorek“. Kamilla lubiła żartować z bratem