Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

pałacu, który w jego pojęciu był symbolem burżuazyjnego możnowładztwa, jaskinią przepełnioną zagrabianem złotem.
Lecz Piotr, pochłonięty myślą ratowania Wilhelma, rzucił się teraz ku bramie buchającej kłębami dymu jak czeluść nagle pękniętego wulkanu. W pierwszej chwili nie widział nic, prócz dymu. Lecz natychmiast dostrzegł popękane mury, wyłom sięgający po za pierwsze piętro, stosy gruzów i kamieni, a pod nogami czuł powyrywane głębokie wyboje. Przed pałacem stał powóz, który już miał wjeżdżać. Powóz i konie nie były nawet draśnięte. Lecz pod bramą, na powyrywanej ziemi leżała nieżywa jasnowłosa ładna dziewczyna. Wybuch zmiażdżył jej czoło, a tylko różowa buzia pozostała nietknięta i uśmiechała się uroczo, jakby zadziwiona, zaciekawiona katastrofą. Obok trupa rażonej nagłą śmiercią dziewczyny, leżało otwarte kartonowe pudełko i wytworny, nieuszkodzony różowy kapelusz, świeży i jakby żadnym pyłem nietknięty.
Cudem Wilhelm został przy życiu i już stał o własnych siłach, tylko rękę miał krwią zbroczoną, widocznie odłam bomby ugodził go w to miejsce. Trząsł się jak w febrze, bo wybuch powalił go na ziemię, wstrząsnąwszy nim tak silnie, iż czuł ból we wszystkich członkach. Poznał wszakże swego brata i bynajmniej się nie zdziwił, znajdując go obok siebie, oszołomiony okro-