pnością wydarzenia, niczego sobie nie tłomacząc, odczuł tylko zbawczość obecności Piotra. Nie widział go oddawna, stracił go prawie z oczu, lecz czyż brat nie powinien być przy nim w chwili niebezpieczeństwa?... Więc konwulsyjnie drżący, z wąsami opalonemi, z wyglądem szaleńca, rzekł pośpiesznie:
— Zabierz mnie ztąd... uprowadź... zawieź do Neuilly... do Neuilly... nie do mnie...
Po chwili zaś dodał, mówiąc o Salvacie:
— Domyślałem się, że ukradł mi jeden nabó na szczęście tylko jeden... bo inaczej... byłby całą dzielnicę miasta wysadził w powietrze... Okropność... okropność... nie zdążyłem wbiedz za nim na czas, by przydeptać lont, jedna chwila, a byłbym zgasił lont nogą!
Piotr, nie odrzekłszy słowa, lecz z zadziwiającą przytomnością umysłu, jaka się czasami pojawia w razie wielkiego niebezpieczeństwa, przypomniał sobie, że pałac posiada wyjście na ulicę Vignon. Zdawał sobie sprawę, że trzeba uprowadzić ztąd Wilhelma, chroniąc go od możliwych posądzeń. Szybko pociągnąwszy go więc za sobą, przystanął z nim dopiero na ulicy Vigon, a korzystając, że nie było przechodniów, obwinął mu rękę chustką i, rozpiąwszy surdut brata, ukrył skaleczoną jego rękę, zasuwając ją głęboko przytuloną do piersi.
— Zawieź mnie do Neuilly — powtarzał prawie
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.