Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

Dojechali do Łuku tryumfalnego, nie zamieniwszy z sobą słowa. Wtem Wilhelm, ocknąwszy się z przygnębiających myśli, rzekł:
— Bracie, pamiętaj, że nie chcę doktora... Nas dwóch starczy, by zaradzić złemu...
Piotr chciał zaprotestować, lecz opanował się i tylko giestem przyświadczył, że zgadza się, jeżeli nie może być inaczej. Pocóż miał drażnić chorego, sprzeciwiając się jego woli?... Lecz to żądanie wzmogło niepokój Piotra i prawdziwej doznał ulgi, gdy dorożka zatrzymała się przed dworkiem, a Wilhelm wysiadł z niej sam i prawie bez trudu. Śpiesznie zapłaciwszy dorożkarza, z radością zauważył, iż ulica była zupełnie pusta, zatem nikt z sąsiadów nie widział, że nie sam powracał dziś do siebie. Otworzył drzwi kluczem, który zawsze miał przy sobie i z troskliwą ostrożnością przeprowadził rannego brata po trzech stopniach ganku.
W sieni paliła się słabym płomykiem nocna lampka. Na odgłos roztwierających się drzwi wchodowych, nadeszła z kuchni stara Zofia, trudniąca się gospodarstwem Piotra. Chuda, nizka czarniawa, miała lat sześdziesiąt, a od lat trzydziestu pozostawała w tym domu, będąc przyjętą do służby przez matkę teraźniejszego swego pana. Znała Wilhelma gdy był młodym chłopcem, a teraz, chociaż od dziesięciu lat nie przestąpił progu rodzinnego domu, odrazu go poznała, lecz przywykłszy zachowywać się w milczeniu, nie obja-