na, pościel moje łóżko, bo Wilhelm zaraz się położy.
Podczas gdy stara Zofia poszła w milczeniu spełnić rozkaz Piotra, bracia weszli do dawnego laboratorium ojca, zamienionego w zwykłe miejsce pracy i dumań młodszego syna. Bertheroy powitał braci wesołym okrzykiem, z zadziwieniem ujrzawszy ich razem.
— Cóż ja widzę... co za szczęście!... Ach, moi drodzy, jakże wielką sprawiacie mi przyjemność! Teraz dopiero, gdy widzę was połączonych, mogę wam powiedzieć, że nieraz bardzo bolałem nad waszem nieporozumieniem.
Bertheroy miał lat siedemdziesiąt, był wysoki, chudy, kościsty. Na ostrych rysach twarzy, na wystających policzkach i szczękach, skóra żółta, pargaminowa, oblepiała się prawie bez zmarszczek. Niepozorny, wyglądał na starego, małomiasteczkowego aptekarza. Lecz czoło miał piękne, gładkie i wysokie, ocienione puszystemi, bielejącemi włosami, a oczy paliły się jeszcze dawnym płomieniem.
Zobaczywszy obwiązaną rękę Wilhelma, zawołał strwożony:
— Co tobie... jesteś ranny?...
Piotr milczał, chcąc pozwolić bratu opowiedzieć rzecz całą tak, jak sam uzna za stosowne. Ten zaś zadecydował po krótkim namyśle, iż najlepiej będzie przyznać się do prawdy, nie wspominając wszakże okoliczności zaszłego wypadku.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.