— Tak, jestem ranny skutkiem wybuchu... zdaje mi się, że mam złamaną rękę...
Bertheroy spojrzał uważnie na mówiącego i zauważył opalone jego wąsy, oczy błędne, przerażone dopiero co widzianą katastrofą. Nie domagając się zwierzeń, nie zadając niedyskretnych pytań, rzekł z życzliwością i powagą:
— Czy pozwolisz, bym obejrzał ranę?... Zapewne wiesz, że przed chemią zajmowałem się medycyną i jestem kawałkiem chirurga.
Piotr, który narazie o tem zapomniał, ucieszony, prosił:
— Mistrzu, błagam, zobacz i opatrz rękę Wilhelma!... Tak się niepokoiłem, kto mi w tem dopomoże!.. Co za szczęście, żeśmy cię tutaj zastali!
Te mimowolne, z serca płynące słowa Piotra, objaśniły starego uczonego o doniosłości i tajemniczości zaszłego wypadku, a widząc że Wilhelm blednie i jest blizki zemdlenia, zażądał, by się natychmiast położył. Właśnie Zofia przyszła powiedzieć, że łóżko jest już posłane, więc wszyscy razem przeszli do sypialnego pokoju i, rozebrawszy rannego, pomogli mu się położyć.
— Piotrze, weź lampę i będziesz mi świecił, a Zofia niech przyniesie miskę z wodą i płótna na bandaże.
Obmywszy starannie ranę, rzekł zafrasowany:
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.