— Licho nadało... brzydka rana... Kostka nie jest przetrącona... ale źle mi to wygląda... Boję się, że kość jest nadwyrężona... Przez muskuły przeszły jakieś gwoździe... co... wszak tak?...
Nikt nie odpowiedział, więc opatrywał ranę w milczeniu, lecz twarz jego przybierała wyraz coraz to większego zaciekawienia i podziwu. Patrzał uważnie na osmaloną płomieniem rękę Wilhelma, kilkakrotnie powąchał rękaw koszuli, chcąc sobie zdać sprawę z natury zaszłego wybuchu. Poznawał go częściowo, bo sam będąc nieledwie że wynalazcą najnowszych materyałów wybuchowych, znał ich działanie, lecz znalazł się obecnie przed nieznaną sobie rzeczą; pozostawione ślady zdradzały nowość, której charakteru nie mógł rozpoznać. Zaciekawienie uczonego uniosło go i po chwili zapytał:
— Więc ten wypadek zdarzył ci się w laboratoryum?... Cóż to za dyabelską materyę fabrykowałeś, że cię tak urządziła?...
Pomimo dolegliwego bólu, Wilhelm z niepokojem i z niezadowoleniem śledził wzrastającą ciekawość starego uczonego opatrującego mu zranioną rękę. Mogło się było zdawać, iż najwyższą wagę przywiązywał chory, by Bertheroy nie zauważył śladów działania materyi wybuchowej, której pierwsza próba tak nieszczęśliwie go dotknęła. Chcąc więc tajemnicę przy sobie zachować, Wilhelm rzekł stanowczo, patrząc pytającemu prosto w oczy:
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/223
Ta strona została uwierzytelniona.