— Mistrzu, proszę, nie pytaj... Nie mogę ci odpowiedzieć... Odwołuję się do szlachetnego twego serca... nie żądaj, bym się spowiadał... a przytem wierzę, że pomimo to, zechcesz mnie wyleczyć i nie stracisz dla mnie przyjaźni, jaką mnie obdarzasz...
— Masz słuszność, mój kochany... nie zastanowiłem się, pytając... zachowaj swój sekret a licz na mnie jako na przyjaciela... Odkrycie, jeżeli rzeczywiście zrobiłeś nowe odkrycie, jest wyłączną twoją własnością, a znając cię, nie wątpię, że zastosujesz je tylko w celach szlachetnych. Przytem wiesz, że jestem miłośnikiem prawdy i nigdy nie sądzę rzeczy z pozorów i nie wydaję lekkomyślnych sądów o ludzkich czynach, nie znając dokładnie pobudek, jakie je wywołały.
Wyraz twarzy podkreślał szczerość słów wyrzeczonych. Bertheroy, pomimo orderów, tytułów, urzędów piastowanych i sławy oficyalnego uczonego, był człowiekiem wielkiego serca i wielkiego umysłu. Gardził czczemi blaskami oficyalnej wiedzy i pozostał na własnej wyżynie dozwalającej mu patrzeć z wysoka i śmiało, z jedyną żądzą poszukiwania prawdy, którą uznawał za źródło wszelkiego dobra.
Nie mając pod ręką najkonieczniejszych narzędzi, chirurgicznych zbadał tylko uważnie ranę i upewniwszy się, że nie pozostało w niej żadne obce ciało, obandażował ją starannie. Potem zaraz wstał i pożegnał Wilhelma, obiecując przyjść
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/224
Ta strona została uwierzytelniona.