Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

Ręce ich długo pozostały splecione, wreszcie chory rzekł zcicha:
— Drogi bracie, wybacz mi, że spadłem ci tak niespodzianie... Sprawiam ci kłopot takiem zajściem i w takich okolicznościach... Zabieram ci łóżko i z mojego powodu dotąd nie jadłeś obiadu...
— Nie męcz się mówieniem — przerwał Piotr. — Gdzież miałeś się schronić, jeżeli nie tutaj... wszak to rodzinne nasze gniazdo.
Rozgorączkowana ręka chorego serdeczniej uścisnęła dłoń Piotra, a oczy zaszły mu łzami.
— Dziękuję ci, Piotrze... widzę, żeś pozostał dobry i tkliwy jak dawniej... Nie umiem ci wypowiedzieć, jaką mi to sprawia ogromną i błogą przyjemność...
Teraz łzy nabiegły do oczu Piotra, i znów zapadło milczenie. Po doznanych wrażeniach miło było braciom znaleźć się razem w zacisznym rodzinnym domu, pełnym wspomnień z lat dawnych. Wszak tu mieszkali i umarli ich rodzice, ojciec śmiercią tragiczną przy niebezpiecznej próbie w laboratoryum, a matka z modlitwą na ustach jak święta, zgasła na tem oto łóżku. Po jej śmierci zachorował Piotr i długo pielęgnował go Wilhelm, lękając się, że znów trupa ujrzy na tej samej pościeli. Dziś Piotr mu się odwzajemnił, pielęgnując go jak dziecko. Milczeli, ale myśli ich biegły w tym samym kierunku, wzbierając serca tkliwem wzruszeniem. Ileż niespodziewanych wrażeń wstrzą-