Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.

snęło nimi od paru zaledwie godzin! Dziwnym zbiegiem okoliczności spotkali się, byli świadkami okropnej katastrofy, nie rozumieli jej a prócz tego czuli, że wzajemnie są dla siebie zagadką. Osłabieni siłą spadłych naraz wrażeń, milczeli, używając słodyczy serdecznego uścisku swych śplecionych dłoni i tonęli myślami we wspomnieniach lat dziecinnych, gdy pod okiem rodziców stanowili z nimi kochające się rodzinne kółko. Po za oknami pokoju ciągnął się niewielki ogród, dziś martwy i ciemny, a niegdyś tak wesoły i słoneczny, pełen gwaru ich głosów i zabawy. Na lewo po za sypialnią było laboratoryum ich ojca, który ich tam kolejno nauczył czytać i pisać, na prawo był pokój stołowy, i zdawało się im, że widzą ukochaną postać matki, jej wielkie, płomienie oczy istoty wierzącej a zrozpaczonej niewiarą innych. Wspomnienia tłumnie się cisnęły, zaludniając ciszę spokojnej sypialni oświetlonej bladym blaskiem lampy. Cała przeszłość nadbiegała ku zadumanym braciom, których złączone dłonie jednoczyły się w gorętszych uściskach za każdą nową myślą wywołującą obrazy lat dawnych. Niesłychana była w tem słodycz lecz pomięszana z ogromem goryczy.
Byliby pragnęli zacząć rozmawiać, zwierzać się sobie wzajemnie. Lecz od czegóż zacząć... i o czem mogli z sobą mówić?... Bo pomimo serdecznego uścisku złączonych dłoni, wiedzieli, że dzielą ich przepaści przebyć się niedające. Tak przynaj-