przedziela, radujemy się ze spotkania i z pewności, żeśmy się nigdy kochać nie przestali.
Piotr podniósł głowę i oczy braci, spotkawszy się, zatopiły się w sobie wzajemnie.
— Ach, ileż okropności nas otacza!...
Wilhelm zrozumiał znaczenie tego jęku, który uleciał z ust Piotra, a nieprzestając mu patrzeć prosto w oczy, rzekł ze spokojną dumą:
— Nie mogę ci nic powiedzieć, lecz, Piotrze, upewniam cię, iż możemy się kochać, pomimo wszystko co zaszło i zajść może.
Tyle było szlachetności w spojrzeniu i w wyrazie twarzy Wilhelma, że Piotr uczuł rozkoszną ulgę, albowiem pewnym był teraz, że brat jego nie jest wspólnikiem zbrodni, że jeżeli drży o siebie to nie jako winowajca, lecz jako człowiek wiedzy, broniący przedwczesnego odkrycia tajemnicy jemu tylko znanej. Lecz ukojenie Piotra prawie natychmiast przeminęło. Nie miał na czem oprzeć kojącego przeczucia a sroga rzeczywistość wstrząsnęła nim ze srogością katuszy. Zamało znał brata i znów opanowało go zwątpienie nasuwające podejrzenia. Wtem nagle przypomniał sobie straszliwą scenę, która się wyryła w jego pamięci, i zawołał prawie głośno:
— Bracie, czy widziałeś tę jasnowłosą dziewczynkę leżącą bez życia, na wznak z rozszarpanym brzuchem a z twarzyczką uśmiechniętą i jakby zadziwioną?...
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.