Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

Wilhelm zadrżał ze wzruszenia i, przygnębiony, odpowiedział po cichu:
— Tak, ach tak, widziałem ją i pamiętam... Biedna istota... biedna... padła ofiarą ślepego obłędu wymiaru sprawiedliwości!...
Piotr, nie mogąc już dłużej opanować swych wzruszeń, przejęty wstrętem dla brutalnej siły, pochylił się nad posłaniem brata a wreszcie padłszy głową przy jego boku, rozpłakał się raptownie, szlochając głośno jak małe dziecko, którego niczem utulić nie można. W potokach łez płynących mu z oczu były wszystkie bóle, jakie przeżył dziś od rana, wszystkie skargi rozpierające mu piersi, skargi na okropność niesprawiedliwości i ogólnego cierpienia. Wilhelm położył rękę na jego głowie i głaskał go po włosach jak niegdyś, gdy był małem chłopięciem, lecz słów pocieszenia nawet nie przywoływał na usta. Osobiście zawsze na wszystko był przygotowany, sądząc nawet, iż niespodziewany wybuch wulkanu może się przyczyni do przyśpieszenia ewolucyi tak zwykle powolnej w naturze. Lecz jakże srogim jest wtedy los istot niewinnie ginących w lawie szalejącej ognistych potoków, unoszących swą siłą tysiące ofiar niemających nawet zeznania! I Wilhelm teraz zapłakał, wzruszony niedolą przeciętego życia istot nieświadomych.
Po dłuższej chwili milczenia, chory rzekł:
— Piotrze, ty nic dotąd nie jadłeś... proszę, zjedz obiad... Zasłoń lampę, by światła prawie