twarz białą aureolą, śnieżne pukle włosów opadały mu aż na ramiona. Po za nim szedł Teofil Morin. Twarz miał żółtą i zmęczoną, wielkie faworyty już siwiejące, włosy krótko przystrzyżone. Okulary dopełniały tej typowej postaci profesora zużytego uciążliwą pracą na szkolnej katedrze. Przybyli nie okazali żadnego zdziwienia i nie zadali żadnego pytania, ujrzawszy Wilhelma w łóżku i z obwiązaną ręką. Odeszło się bez przedstawienia jednych drugim, a ci, którzy się już znali, powitali się przyjaznym uśmiechem.
Barthès, pochyliwszy się nad łóżkiem, pocałował Wilhelma w obadwa policzki, a chory rzekł prawie z wesołością:
— Nabiorę otuchy, patrząc na ciebie!
Nowoprzybyli powracali z Paryża, z Wielkich bulwarów i przynosili ztamtąd najrozmaitsze nowiny. Wieść o katastrofie przy ulicy Godot-de-Mauroy obiegła kawiarnie i już się ukazał dodatek jednego z wieczornych dzienników, gdzie podawano o tem wiadomość, lecz z mnóstwem szczegółów najzupełniej fałszywych. Publiczność rozchwytywała wszakże tę nadzwyczajną edycyę dziennika, lecz w rezultacie nikt prawdy nie wiedział.
Piotr, zatrwożony bladością twarzy Wilhelma, prosił go, by przestał się męczyć rozmową, i chciał gości przeprowadzić do sąsiedniego pokoju, lecz chory rzekł słabym głosem:
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.