Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.

mrocząc i mącąc zwykłą otwartość jego spojrzenia, dodał ciszej:
— Weź moją kamizelkę i poszukaj w prawej kieszonce... znajdziesz kluczyk... zachowaj go przy sobie, a gdy tam będziesz, oddaj go pani Leroi, mojej teściowej, babce naszej domowej. Dając jej kluczyk, powiesz, że gdyby ze mną stało się nieszczęście, to niech zrobi, co wie, że zrobić powinna. Te słowa wystarczą, ona je zrozumie...
Przez chwilę Piotr zawahał się, lecz widząc bladość Wilhelma i zmęczenie, jakiemu uległ po uczynieniu mu tego zwierzenia, zdecydował się iść na Montmartre, mówiąc:
— Dobrze, pójdę, lecz proszę, staraj się uspokoić... Powiem twojej rodzinie to, co chcesz, bym powiedział... spełnię twoje polecenie, ponieważ sobie życzysz, abym osobiście to załatwił.
Piotr z trudem wymógł na sobie zadosyćuczynienie woli Wilhelma. W pierwszej chwili myślał, że będzie się mógł od tego uwolnić, posyłając Zofię. Czuł się cały wzburzony koniecznością tej wycieczki, odżyły w nim wszystkie uprzedzenia i przesądy a zdawało mu się, że rodzajem próby czy pokuty, przychodzi mu przestąpić próg domu ziejącego zgorszeniem. Ileż razy słyszał jak nieboszczka matka, rozgoryczona nieprawością związku swego najstarszego syna z tą kobietą, żyjącą z nim bezślubnie, nazywa-