Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/272

Ta strona została uwierzytelniona.

mieńce, opływając dziewiczą twarz Maryi, dodawały jej wiele niewypowiedzianego wdzięku i naturalnej kobiecej wstydliwości. Obecnie zarumieniła się, żałując słów wypowiedzianych, zlękła się bowiem, aby ten ksiądz nie pomyślał, że pragnie ona wiosny, bo wtedy ma się odbyć jej ślub z Wilhelmem.
— Proszę, niechaj pan wejdzie... chłopcy są dziś wszyscy w domu...
I wprowadziła go do pracowni.
Była to olbrzymia izba, o wysokości pięciometrowej, z posadzką ceglaną i ścianami malowanemi olejno na kolor jasno szary. Cały jeden bok pracowni był oszklony, a drewniane żaluzye mogły podczas lata dowolnie tamować zbytek słonecznych promieni. Dziś były podniesione i łagodne, ciepłe słońce oświetlało wesoło całą pracownię, a po za oszkloną ścianą, widniała wspaniała panorama Paryża, wypełniając cały horyzont. Rodzina Wilhelma od rana do wieczora przebywała w pracowni. Każdy miał tutaj swój własny kącik i zajęcie, a pomimo swej odrębności i odosobnienia, czuli się w łączności, pracując w pobliżu jedni drugich. Ojciec zajmował połowę izby zamienionej w tej części na laboratoryum chemiczne z piecem, stołami do robienia doświadczeń, półkami i szafami z narzędziami, słojami i niezliczoną ilością szklanych butelek i przeróżnych sprzętów. Tuż obok ojca, najstarszy syn, Tomasz, miał swoją kuźnię