codziennego trybu życia, nie pozwalając się oderwać od pracy trosce i niepewności... Ten spokój znamionujący dzielność ducha, zastanowił i zadziwił Piotra.
Tomasz w długiej roboczej bluzie opiłowywał kawałek miedzi, Franciszek, pochylony nad stołem, pisał, a Antoni z rylcem w ręku kończył drzeworyt, przeznaczony do jednego z dzienników ilustrowanych. Lecz słowa Maryi oderwały ich od pracy, wszyscy trzej podnieśli głowy, ona zaś rzekła raz jeszcze:
— Ojciec przysyła nam wiadomości o sobie!
Równocześnie wszyscy trzej powstali i szybko się zbliżyli ku wchodzącym. Piękność ich, podobieństwo, siła, zdrowie i wzrost czyniły tych trzech olbrzymów rzeczywiście braćmi i synami jednych rodziców o potężnie rozwiniętej sile życiowej, a teraz, gdy posłyszeli, że dowiedzą się coś o ojcu, którego nieobecność skrycie ich niepokoiła, zbiegli się jak jeden mąż o jednem kochającem sercu.
Naraz, w głębi pracowni otworzyły się drzwi i ukazała się w nich babka. Powracała z mieszkania na pierwszem piętrze, gdzie były pokoje zajmowane przez nią i przez Maryę, a ujrzawszy w pośrodku pracowni księdza, patrzała na niego, nie rozumiejąc jego obecności.
— Babciu — objaśniła Marya — to ksiądz Piotr Fromont, brat Wilhelma, przyszedł przysłany do nas przez niego.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/275
Ta strona została uwierzytelniona.