Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/276

Ta strona została uwierzytelniona.

Piotr również badawczo spoglądał na babkę tego domu, inną ją znajdując, aniżeli myślał. Pomimo lat siedemdziesięciu, pani Leroi trzymała się prosto, a zdrowa i czerstwa jej postać tchnęła powagą i rozsądkiem. Na ściągłej twarzy starej kobiety pozostały ślady dawnej piękności i wdzięku, a w ciemnych oczach błyszczał jeszcze płomień młodości. Zwłaszcza usta pozostały młode, chociaż straciły barwę, lecz po za blademi wargami, zęby jej były zdrowe i białe. Włosy miała czarne, zaczesane gładko podług mody staroświeckiej, i zaledwie gdzieniegdzie srebrzył się w nich włos jeden, przypominając wiek staruszki. Na bladych, wyschłych jej policzkach, rysowały się symetryczne bruzdy, układając się szlachetnie, i nadając twarzy wyraz wielkiej powagi. Kobieta ta była panią i królową tego domu i nie przestawała panować, nawet spełniając najprostsze gospodarskie zajęcia, a wysoka, szczupła jej postać w bezpretensyonalnej czarnej, wełnianej sukni, pełną była majestatu i wrodzonej dumy.
— Wilhelm pana do nas przysyła? — rzekła powoli. — Ranny jest, wszak tak?...
Piotr, zdziwiony, że odgadła, opowiedział raz eszcze znane okoliczności, kończąc słowami:
— Ranny jest w rękę... lecz rana nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa.
W miarę jak mówił, odczuwał niepokój i trwogę trzech synów Wilhelma, gotowych biedz ra-