obstawała przy chęci zarabiania na osobiste drobne wydatki. Pani Leroi wzięła się do cerowania pończoch nagromadzonych w jednym z koszyków, Franciszek i Antoni powrócili na swoje miejsca, a Tomasz stał oparty przy swoim warsztacie. Lecz młodzi ludzie odpoczywali, może w chęci wzięcia udziału w rozmowie z tym, który im przyniósł wiadomości od ojca. Zapanowało chwilowe milczenie, lecz rodzinna, tkliwa łączność łagodnie opromieniała te nowe dla Piotra twarze. Nagle odezwał się Tomasz.
— Jutro pójdziemy wszyscy odwiedzić ojca, wszak tak?...
Lecz pierwej, nim Piotr zdołał coś powiedzieć, Marya zawołała z żywością.
— Nie, nie. On sobie tego nie życzy. Nie trzeba, aby ktokolwiek z nas szedł tam, bo byłoby to przeciwne jego woli... to mogłoby go skompromitować... i mieć złe następstwa... Dowiedzianoby się gdzie się ukrywa... Wszak tak, panie?...
Piotr czuł się w konieczności powiedzenia słów kilku:
— Tak; lepiej, by go nikt z państwa nie odwiedzał. Za dwa tygodnie, a najwyżej za trzy, będzie już wyleczony i wróci do domu.
Babka potwierdziła, mówiąc:
— Najrozsądniej będzie doczekać się jego powrotu.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.