Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/291

Ta strona została uwierzytelniona.

Wreszcie mogła ona rzeczywiście o niczem nie wiedzieć, bardzo być może, iż Salvat przez ostrożność nie dał żadnej o sobie wiadomości. Celinka zdawała się być szczerą w swych odpowiedziach a inteligentne jej oczy łagodnie i poważnie patrzały na gościa. Miała lat jedenaście, lecz poważną była nad wiek, jak zwykle dzieci chowane w ubóstwie i z doświadczenia znające głód i ostateczną nędzę.
— Wielka szkoda, że nie zastałem pani Teodory, bo chciałem z nią pomówić.
— A może pan zechce na nią poczekać?... Poszła do mojego wuja Toussainta... na ulicę Marcadet... ztąd niedaleko... powinna zaraz powrócić, bo już przeszło z godzinę jak tam poszła.
Dziewczynka zaczęła uprzątać kawałki drewienek leżących na krzesełku, które zapewne uzbierała gdzieś na pustych, niezabudowanych gruntach, wśród śmieci.
W izbie było zimno, w kominie czarno, widocznie biedne kobiety pozostawały bez środków do życia, bez kawałka suchego chleba. Nędza zdawała się być jeszcze sroższą, po zniknięciu głowy tego domu. Gdy był tutaj ojciec, świeciła jeszcze nadzieja, można było pocieszać się myślą rychłego zarobku, wszak poszukując pracy i obiegając za nią miasto, często powracał chociażby z kromką chleba broniącą od głodowej śmierci. Lecz teraz, gdy stara, niedołężna kobieta sama tu pozostała z nieletnią dziewczynką, nędza stała się