Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/292

Ta strona została uwierzytelniona.

okrutną beznadziejnością mrzonki o lepszym bycie.
Piotr usiadł na krzesełku podanem mu przez Celinkę i patrzał ze współczuciem na bladą, chudą, jej twarzyczkę, na szczere i smutne jej niebieskie oczy i usta silące się uśmiechnąć. Lękał się własnej swej ciekawości, jednakże nie mógł się powstrzymać od dalszych pytań.
— Czy chodzisz teraz do szkoły?...
Zarumieniła się i odrzekła cichutko:
— Nie, bo jeszcze nie mam trzewików?...
Mimowoli spojrzał na nogi dziewczynki. Miała na nich podarte wojłokowe pantofle, przez które wyglądały czerwone, obrzękłe palce. Celinka, zaciąwszy się na chwilę, mówiła dalej:
— Mama Teodora powiada, że niewarto chodzić do szkoły, gdy w domu nie ma co włożyć do garnka... Mama Teodora chciała pracować, ale nie może... jak tylko zacznie szyć, to oczy ma czerwone i ciągle płaczące... Więc niewiemy jak sobie damy radę, bo od wczoraj nie jadłyśmy... mama Teodora poszła teraz do wuja Toussaint z prośbą, by nam pożyczył franka, ale jeżeli on nic nie da, to chyba trzeba będzie umrzeć.
Uśmiechała się mówiąc, lecz w oczach miała łzy i wyraz rozpaczliwego niepokoju. Widok tej nędznej, zimnej izby, w której to biedne dziecko było zamknięte i jakby już odgrodzone od świata żyjących i szczęśliwych, wzbudził w Piotrze poryw buntu przeciw srogiej niesprawiedliwo-