Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/293

Ta strona została uwierzytelniona.

ści społecznej, przeciwko nędzy dokuczającej tym niewinnym istotom, i znów ogarnął nim szał współczującego miłosierdzia, tej ostatniej ucieczki, jaka go ratowała, gdy wszystkie inne wierzenia na zawsze w nim runęły.
Czas mijał a Teodora nie wracała. Piotr zaczynał się niecierpliwić, bo chciał ztąd koniecznie pójść do fabryki Grandidiera.
Celinka, pragnąc go zatrzymać, rzekła:
— Dziwna rzecz, że mama Teodora dotąd nie powróciła... Zapewne musiała się zagadać.
Wtem przyszło jej na myśl:
— Jeżeli pan chce, to pana zaprowadzę do wuja Toussaint. Ztąd niedaleko... tylko dojść do rogu i zawrócić...
— Jakżeż ty mnie zaprowadzisz, moja mała, kiedy nie masz trzewików?....
— O to nic nie szkodzi... co innego iść do szkoły a co innego wyjść na naszą ulicę... wszyscy mnie tu znają... i przywykli mnie tak widzieć...
Piotr wstał i rzekł łagodnie:
— Dobrze, zaprowadź mnie... a po drodze kupię ci trzewiki.
Celinka mocno się zapłoniła, lecz nic nie odpowiedziawszy wyszła za księdzem z izby i zamknęła drzwi na klucz, na dwa spusty, jak staranna gospodyni, lękająca się najścia chciwych rabusiów.