Pani Teodora, nie zważając na słowa posługaczki, otworzyła drzwi saloniku, lecz nagle przystanęła na progu, przerażona widokiem swej siostry, zanoszącej się od płaczu, z głową ukrytą w głębi jednego z owych foteli, pokrytych niebieskim repsem, foteli, któremi tak chętnie lubiła się szczycić.
— Co tobie?... Co się stało?...
Hortensya miała zaledwie lat trzydzieści dwa, lecz już utraciła znaczną część swej dawnej lalkowatej urody. Wysoka, szczupła, miała jeszcze ładne niebieskie oczy i bujne blond włosy, ale zaniedbała się prawie zupełnie i chodziła po domu w poplamionym, porozpruwanym szlafroku. Od częstego płaczu powieki miała czerwone i cerę nieco zniszczoną, a po dwóch odbytych połogach straciła delikatną świeżość młodości. Rozmiłowana w sobie, pyszna ze swej urody, żałowała, iż wyszła zamąż za tego nieudolnego urzędnika, pewną będąc, że godną była mieszkania w pałacu i noszenia książęcego tytułu.
Płakała teraz z tak szczerą rozpaczą, iż nie zadziwiła się bynajmniej, ujrzawszy siostrę.
— Ach, to ty! Ach, jaka jestem nieszczęśliwa! Ty jeszcze nic nie wiesz! Zaraz ci powiem... to okropne! Tylko tej biedy było mi jeszcze potrzeba do wszystkich moich umartwień!
Pani Teodora pomyślała, że dziewczynki zachorowały. Horteasya bowiem miała dwie córki: dziewięcioletnią Lucynkę i siedmioletnią Marcelkę.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.