Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

kę w głębi podwórza, postanowił przebrnąć ku niej wśród cuchnących kałuż i ją rozpytać o tego którego szukał.
— Moje dziecko, czy nie znasz w tym domu starego robotnika nazwiskiem Laveuve?...
Chuda, zsiniała z zimna dziewczynka ubraną była w podartą sukienkę z różowego perkalu, trzęsła się, otulając się w jakąś szmatę, ręce miała obrzękłe, odmrożone, pełne ran. Pomimo swej nędzy i zimna, twarzyczkę miała ładną a popatrzywszy na mówiącego, odpowiedziała:
— Laveuve?... Nie, nie znam... nie wiem...
Z przyzwyczajenia, prawie bezwiednie, musiała być żebraczką, bo mówiąc to, wyciągnęła po jałmużnę jedną z poranionych, chorych swych rąk. A gdy Piotr dał jej srebrną sztukę monety, uszczęśliwiona, zaczęła galopować po błocie, ku jednej z sieni, śpiewając przenikliwie cienkim głodem:
— Nie znam... nie wiem... nie wiem...
Piotr zdecydował się wejść do tej samej sieni, w której znikła a natrafiwszy na schody, zaczął się piąć w górę po śliskich, brudnych, powyłamywanych stopniach. Miejscami, schody były zawalone śmieciami i obierzynami; Piotr, by nie spaść, opierał się o wstrętnie brudną ścianę, lub chwytał za jeszcze wstrętniejszy sznur, zastępujący poręcz. Drzwi mieszkań były zamknięte, próżno w nie stukał, nigdzie nie odpowiadano, wreszcie po za ostatniemi drzwiami dosłyszał przygłuszone