oczach znajomych, musieli wieczorami wracać od nich dorożką do domu. Hortensya wszakże nie powiedziała siostrze, ile się rzeczy marnowało w jej domowem gospodarstwie z powodu własnego jej niedbalstwa i niedozoru dzieci. Nieład był widoczny, a Chrétiennot powątpiewał, by kiedykolwiek mogło być lepiej, chociażby nawet doszedł do upragnionych czterech tysięcy franków rocznej pensyi. I rzeczywiście, żyli oni w najzupełniejszem ubóstwie, a nawet w nędzy, mając to jedynie pocieszenie w swej niedorzecznej dumie, iż wyższymi są nad tłum roboczy, znojący się w warsztatach i nierozumiejący potrzeby chociażby pozorów zbytku.
— Cóż na to począć, moja droga — rzekła pani Teodora — przybędzie ci dziecko, będzie wam może ciężej, lecz niewarte nad tem rozpaczać... Wszak je nie zabijesz?...
Hortensya znów się usunęła na fotel, szepcząc zmęczonym głosem:
— Naturalnie, że nie, lecz niewiem jak sobie damy radę. Z dwojgiem dzieci nam ciężko, a cóż dopiero gdy trzecie nam przybędzie! Aż strach o tem pomyśleć.... Ach, ja nieszczęśliwa... nieszczęśliwa...
Z rozczulenia nad sobą zaczęła jękliwie płakać, skarżąc się na ciężki los, będący jej udziałem.
Pani Teodora z bólem widziała, w jak złą chwilę trafiła, by prosić o pożyczkę; koniecznością
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/300
Ta strona została uwierzytelniona.