Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/307

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie możesz już dłużej czekać?... Niepokoisz się?... A przed nadejściem męża nic ci dać nie mogę. Jeżeli chcesz, to chodź zemną do fabryki?... Tam mi powiedzą, czy dadzą mu trochę pieniędzy naprzód.
Obie kobiety wyszły z mieszkania, lecz na schodach pani Toussaint, spotkawszy sąsiadkę, której dziecko umarło przed paru dniami, zatrzymała się na półgodzinną gawędkę. Wreszcie stanęły na ulicy i miały się skierować ku fabryce Grandidiera, gdy zatrzymało je wołanie:
— Mamo, mamo!
Była to Celinka, uszczęśliwiona z nowych trzewików i zajadająca maślaną bułkę.
— Mamo, ten młody ksiądz, który był u nas niedawno, chce się z tobą widzieć... Patrz, mamo, ile rzeczy on mi nakupował!
Pani Teodora, zbliżywszy się do Piotra podążającego za Celinką, zaczęła mu dziękować za obdarowanie dziewczynki, a pani Toussaint sama mu się przedstawiwszy, radowała się z udzielonej przez niego pomocy, nic nie żądając dla siebie. Spostrzegłszy zaś, że ksiądz wsunął dziesięć franków w rękę pani Teodory, rzekła, iż miała zamiar przyjść jej z pomocą lecz chwilowo nie mogła, bo mąż jej był chory przez całą zimę i zaledwie od kilku dni zaczął chodzić do roboty. Tu rozpoczęła długą opowieść niepowodzeń rodzinnych, z których najgorszem było ojcowstwo syna jej, Karola.