Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/309

Ta strona została uwierzytelniona.

i za nas, boćmy byśmy musieli jej przyjść z pomocą...
Pani Teodora i Celinka, raz jeszcze podziękowawszy Piotrowi, zostały z panią Toussaint na chodniku i pomimo że było błoto i potrącano je często, gdyż ulica roiła się od ludności roboczej, długo rozmawiały, patrząc na drzwi i okna fabryki, wszystkie trzy zgodnie chwaląc tego młodego księdza, który się im wydawał wyjątkowo dobrym i uprzejmym człowiekiem.
Fabryka Grandidiera zajmowała obszerny plac ciągnący się głęboko, od ulicy zaś stał frontem jeden tylko budynek z cegły o wązkich oknach i olbrzymiej bramie, po za którą widać było wielkie podwórze. Wszedłszy po za bramę, zgubić się można było w uliczkach i zaułkach rozbiegających się się bezładnie, a po nad dachami warsztatów, domów mieszkalnych, stajni, szop i składów, dominowały dwa wysokie murowane kominy fabryczne. Przystanąwszy na podwórzu, Piotr słyszał warczenie kół, szmer pasów i głuchy odgłos fabryki, będącej w pełnym ruchu. W miarę, jak szedł dalej, hałas się wzmagał, mury trząść się zdawały od łoskotu młotów i młotków, świdrów i poruszanych machin. Kanałami odpływała czarna woda a z nad dachów wytryskiwały kłęby białej pary, buchając miarowo z cienkich rur metalowych. Para ta, unosząca się rytmicznie po nad dachem warsztatu, zdawała się