Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/316

Ta strona została uwierzytelniona.

kawością patrzał na ruch tutaj panujący. Liczne koła, umieszczone na różnych wysokościach, okręcały się z szybkością, a maszyny do borowania dziur opadały sucho i rytmicznie na podsuwane metalowe płyty. Poruszające pasy migotliwie snuły się jak nieustające przędziwo, wszystko i wszyscy byli w ruchu wśród wilgotnego, przesyconego parą powietrza. Ciżba robotników spotniałych, czarnych od unoszących się wszędzie pyłów, uwijała się przy pracy, lecz dzień roboczy miał się ku schyłkowi i był to ostatni wysiłek kończącego się zadania. Trzech robotników zbliżyło się do kranu z wodą i obmywając ręce, wiedli rozmowę tuż w pobliżu drzwi, tak iż Piotr mógł słyszeć ich słowa.
Spojrzał na nich tem uważniej, iż jeden z nich wysoki, rudy mężczyzna w rozmowie z towarzyszami, nazwał jednego Toussaint, a drugiego Karolem. Zatem to był ojciec i syn. Toussaint był barczysty, otyły o muskularnych rękach i ramionach, nie wyglądał na lat piędziesiąt, chyba po bliższem rozpatrzeniu się w jego twarzy okrągłej, spieczonej, popękanej, źle ogolonej, bo zaledwie raz na tydzień używał brzytwy do siwiejącego zarostu. Prawą ręką, która tak długo była sparaliżowana, posługiwał się z trudnością, widocznie pozostała w niej chorobliwa ociężałość. Karol był uderzająco podobny do ojca, twarz miał również okrągłą, lecz pełną, wąsy czarne, a wspaniale rozwinięte muskuły zdrowo się poruszały pod młodą, białą