Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/317

Ta strona została uwierzytelniona.

skórą. Wszyscy trzej rozmawiali o zamachu na pałac bogatego barona Duvillard, o znalezionym pud bramą szydle ze stemplem fabryki Grandidier, i o Salvacie, którego jednozgodnie posądzali jako sprawcę katastrofy.
— Trzeba być ostatnim łotrem, żeby urządzić coś podobnego — rzekł Toussaint. — Ten ich anarchizm oburza mnie i nie chcę o tem nic wiedzieć, ale prawdę powiedziawszy nie żal mi burżuazów, którzy się teraz nie mało strachu najedzą... Niechajże sobie radzą, bo gotowi ich anarchiści częściej wysadzać w powietrze. Jeżeli chcą ujść cało, to niechby się odmienili, innego nie ma już dla nich ratunku.
Toussaint mówił spokojnie, jak człowiek zmęczony i obojętny, czy świat się zawali lub zginie z głodu, bo z obawą widział zbliżającą się starość i okropność dni bez zarobku, a zatem w nieuniknionej nędzy steranego wiekiem i pracą robotnika.
— Ja o tem inaczej sądzę — zawołał Karol. — Nieraz się przysłuchiwałem teoryom anarchistów i doprawdy, że ci ludzie mają racyę. Słuchaj, ojcze, tożeś od lat przeszło trzydziestu pracował bez wytchnienia i cożeś się doczekał? Nie masz na starość ani dachu, ani chleba i lada dzień, gdy znów padnie na ciebie niemoc, wówczas nikt się nawet nie zakłopocze, czy nie zdychasz z głodu... wszak tak już prawie było tej zimy, a teraz może być tylko gorzej... Stary robotnik, to tak jak stary