jest tylko jednem wielkiem obrzydzeniem... Jakże jest pożądanem, byśmy wszyscy mogli dotrwać w poszanowaniu naszej czystości i, niepokalani związkami z kobietą, skazać naszem obrzydzeniem wszystkie te samice, by wymarły niezapłodnione. Byłby to koniec wszystkiego... koniec szczytny pięknem czystości!
Wycedziwszy te poglądy tonem omdlewającym, Hyacynt się pożegnał i odszedł zwolna, wyprężając tors, a falując biodrami, zadowolony z wrażenia, jakie wywarł na dawnym koledze.
— Czy podtrzymujesz z nim znajomość? — spytał Piotr.
— Nie, ale kolegowałem z nim we wszystkich klasach w liceum Condorceta. Był zawsze jednym z najgorszych uczniów, lecz chciał nam imponować milionami swojego ojca, chociaż mówił o nich z udaną pogardą. Przechwalał się krańcowością poglądów i twierdził, że pragnie podłożyć ogień pod minę, któraby świat wysadziła w powietrze. W tym celu nauczył się palenia papierosów, by mieć zawsze ogień w pogotowiu! Chwalił się, że może tylko czytać książki Schopenhauera, Nietzschego, Tołstoja i Ibsena! A teraz, jak widzę, jest chory na bzika.
— Ach, mój drogi, jakie to smutne! Życie dało mu uprzywilejowane stanowisko wśród szczęśliwych wybrańców, a on z nudów, ze znużenia, marzy o zagładzie i okrutniejszym jest od
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/342
Ta strona została uwierzytelniona.