rażeniem patrząc na tego człowieka, struchlał, nie mogąc ruszyć się ze swego miejsca.
Salvat, onieśmielony, zakłopotany, rzekł wreszcie cichym, drżącym głosem:
— Panie Fromont... przepraszam... okropnie mnie to dręczy, że pan z mego powodu zostałeś skaleczony, i że żyć teraz musisz w obawach... a przecież pan jeden byłeś dla mnie dobry i dałeś mi możność zarobku, gdy wszyscy inni wyrzucali mnie za drzwi...
Salvat nie chciał usiąść i mnąc kapelusz, to w jednej, to w drugiej ręce, po chwilowem milczeniu, mówił dalej:
— Pragnąłem z panem się spotkać, by opowiedzieć całą prawdę. Pracując u pana, skorzystałem raz z chwili, gdy się pan odwrócił i zabrałem do kieszeni jeden z nabojów... teraz mam wyrzuty, że to uczyniłem, a tylko z tego powodu, że to skompromitować pana może. Prócz tego chciałem panu osobiście powiedzieć i przysiądz, że jeżeli mnie złapią, to chociażby mnie kawałkami szarpali, to nie powiem nazwiska... Niechaj mi głowę zetną — jeżeli inaczej być nie może; ale niechaj pan będzie spokojny, nie powiem. Oto i wszystko, co mi ciążyło na sercu.
— Zamilkł, lecz łagodne, dobre i wierne, jak u psa, oczy, utkwił w twarzy Wilhelma, wypowiadając mu spojrzeniem całą swoją wdzięczność i bezgraniczne uszanowanie. Piotr słyszał wymawiane przez niego słowa, lecz od pierwszej chwi-
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/379
Ta strona została uwierzytelniona.