chwycą mnie, dostanę się im w łapy, a co mnie czeka, także wiem, bo z chwilą, jak znaleźli zgubione przezemnie szydło, wiedzą, że to ja, a nie kto inny. Ale po cóż mam im ułatwiać obławę, chociaż doprawdy chcę czasami, aby się już raz wszystko skończyło. Jestem zmęczony i dość mam tego marnego życia, jakie teraz pędzę!
Janzen przestał się teraz bawić w oglądanie obrazków, by patrzeć na Salvata. Twarz Jaazena wyrażała zimną pogardę, wreszcie rzekł swoją łamaną francuzczyzną:
— Trzeba się bić, bronić, a zabijając innych, myśleć o ocaleniu własnej skóry. Kto tego nie rozumie, ten nie wie na czem zasadza się wojna.
Słowa Janzena padły ostro i wśród ciszy, lecz Salvat, jak gdyby ich nie słyszał, gonił dalej za wzburzonemi swojemi myślami, plącząc się i używając słów szumnie brzmiących, których zapewne dobrze nie był w stanie rozumieć. Prawił teraz o ofierze swego życia dla odkupienia innych, pragnących, by znikła nędza na świecie, o potrzebie poświęcenia się, dla dania przykładu, by inni bohaterowie, z niego zrodzeni, dalej wiedli walkę ze złem istniejącem. Mówił ze szczerą wierzą o sobie, jako o potrzebnym odkupicielu, z dumą mianował się męczennikiem, radując się, że zostanie świętym w rodzącym się rewolucyjnym Kościele, świętym promiennym na zawsze i nazawsze wielbionym.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/384
Ta strona została uwierzytelniona.